środa, 31 października 2012

Łuskanie pestek zamiast popkornu


Nie lubię Halloween. Nie dlatego, że się niektórym z satanizmem kojarzy (bzdura jakich mało!) i nie dlatego, że wypiera jakąś naszą rodzimą tradycję (bo takiej akurat, związanej z ostatnim dniem października raczej nie mieliśmy). Ale fakt, że jest mi ta zabawa (bo trudni to świętem nazywać) obca. Upiory, demony, zombi, straszydła, żywe trupy, potwory, bestie... Niby odniesienie do świata duchów – a jakże cielesne. I budzące nie tyle strach, co odrazę.

Nie wychowałam się na filmowych horrorach, bo nigdy ich nie lubiłam. Jakże modne ostatnio upiory mnie nie fascynują – a raczej śmieszą (ale tak z domieszką politowania). Przebieranki, pochody, tańce i swawole? Cóż, każdy pretekst do zabawy dobry, ale można by znaleźć jakiś mniej skomercjalizowany.

Poczekam na Zaduszki – może jakaś eteryczna i ulotna biała dama błąka się jeszcze po tym zwariowanym świecie.

Więc trochę na przekór – dynie nieokaleczone. Bez oczu, rogów i ironicznego uśmiechu. Za to różnokształtne i kolorowe. Zwyczajne.




niedziela, 28 października 2012

Chodzi zima koło drogi...


Krótki postój i szybkie zdjęcia - zanim ręce skostnieją i obiektyw zapada...  
Złoto-śnieżna jesienio-zima. Taka ekstrawagancja natury.
Cicho, bajkowo i pięknie.
I smutno...



gdzieś-po-między Wrocławiem a Kaliszem


sobota, 27 października 2012

Apetyt na tort orzechowy


Przywykłam, że zwierzę dziko żyjące, nawet w mieście jest … dzikie. Nieufne, płochliwe, raczej ucieka niż się łasi. Zobaczyć je podczas spaceru po parku można, ale sfotografować już niekoniecznie – przeważnie łapiemy w kadrze koniec jakiegoś ogona...

Ale w Warszawie jest chyba inaczej… Zajrzałam do Łazienek i trafiłam na wiewiórki na wypasie. Pojedynczo i stadami popatrują z gałęzi, hasają po trawie, i tylko łypią, czy ktoś jakiegoś przysmaku nie zaoferuje. Orzeszków nie miałam… aparat i owszem. Więc pstrykałam, pstrykałam… aż mnie to znudziło (!?) To chyba jednak prawda, że większy urok ma gonienie króliczka (albo wiewiórki)…







Dlatego też chyba jakoś bardziej lubię tą nieco tajemniczą wrocławską, dla której przedzierałam  się przez krzaki ;)


Warszawa - Łazienki, Wrocław - Park Grabiszyński


niedziela, 21 października 2012

Narodowy zam(o)knięty


Najważniejsze mecze międzypaństwowe powinno się rozgrywać tam, gdzie warunki do tego są najlepsze, żeby zapewnić komfort i bezpieczeństwo zawodnikom i jakość widowiska kibicom. Kiedyś jedyny przyzwoity stadion był w Chorzowie – więc tam się grało, a świat się nie zawalił i nawet sukcesy były. Odkąd postawiono Narodowy w Warszawie sytuacja się zmieniła. Wszak to stolica – tam reprezentacja musi grać! Nieważne, że mamy po Euro cztery piękne nowe stadiony – i tak się jakoś składa, że trzy z nich, regularnie użytkowane przez ligowe drużyny mają całkiem przyzwoite murawy. Na prestiżowy mecz z Anglią wybrano oczywiście warszawski, na którym trawy nie było w ogóle… Za duże pieniądze położono w ostatniej chwili, na to jedno spotkanie, jakąś jej namiastkę – cienką, nierówną, niestabilną i jak się okazało kompletnie nieodporną na deszcz. Efekty znamy… A we Wrocławiu, przy identycznej pogodzie rozegrano mecz Brazylia-Japonia i jakoś nie było słychać, żeby ktoś się utopił…

Jedyna wyższość stadionu Narodowego wynika z istnienia rozkładanego dachu. Pewnie jeszcze długo będą trwały dyskusje kto i kiedy powinien był go uruchomić. Ale jak na razie, to wszystko wskazuje, że jest to raczej parasolka przeciwsłoneczna niż ochrona przed deszczem. A deszcz był ulewny, ale też nie było to jakieś oberwanie chmury. Przy porządnym drenażu boiska tematu dachu w ogóle by nie było…

I tak zgotowano nam wielką kąpiel w Basenie Narodowym. Dla organizatorów przedmiot wstydu, dla obu drużyn poważny kłopot, dla kibiców na stadionie powód do żalów i złości. Tym bardziej, że ci wszyscy ludzie, którzy zapłacili niemałe pieniądze za bilety i niejednokrotnie przyjechali z daleka zostali potraktowani jak nieistotny, kilkudziesięciotysięczny dodatek do imprezy. Nieuniknioną decyzję o przełożeniu spotkania odwlekano w nieskończoność. Na pół godziny przed wyznaczonym terminem, kiedy polscy zawodnicy wyszli na rozgrzewkę (Anglicy, poza bramkarzami nawet się nie pojawili) można było oglądać przybierające kałuże, fontanny wody tryskające spod nóg, pływające piłki i rozbawionego Damiena Perquisa, sugerującego kolegom, że tutaj można najwyżej żabką… Chociaż, kto go tam wie – może chodziło mu o to, że rano będzie mógł tu tych żab na śniadanie nałapać… Na jedno wychodzi – było wiadomo, że na grę nie ma szans. O 21 sędzia chwilę nogi pomoczył i … zapowiedziano kolejną kontrolę stanu boiska na 21:45. O oznaczonym terminie cena się powtórzyła... i cisza. Na podglądzie angielskich komentatorów widać było, jak drużyna gości zmierza do autokaru. O kibicach na trybunach zapomniano… może liczono, że sami się domyślą i sobie pójdą.






Ale w każdej stracie jest podobno nieodkryty zysk. Oto mój – jeden mecz, a dwa stadiony. Otwarty w deszczu i zamknięty w słońcu. Wbrew logice, ale z korzyścią dla estetyki.







Warszawa - Stadion Narodowy im. Kazimierza Górskiego

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...